środa, 7 listopada 2012

PEPE REINA - AUTOBIOGRAFIA cz VIII




Po zdobyciu Mistrzostwa Świata, piłkarze Hiszpanii wrócili do szatni Soccer City Stadium w Johannesburgu i rozpoczęło się nasze prywatne świętowanie. Wszyscy zaczęliśmy odpowiadać na SMS-y z gratulacjami, które przysłali nam członkowie naszych rodzin i przyjaciele, a potem robiliśmy sobie zdjęcia z pucharem.

Fernando Torres, mój bliski przyjaciel i kolega z reprezentacji narodowej i drużyny Liverpoolu, wszedł na boisko z ławki rezerwowych i kończył mecz z kontuzją, która oczywiście bardzo go martwiła. Nie przeszkodziło mu to jednak w dołączeniu do nas, kiedy świętowaliśmy i delektowaliśmy się pierwszym Mistrzostwem Świata zdobytym przez nasz kraj.

Kiedy nadeszła jego kolej na zrobienie sobie zdjęcia z najsłynniejszym futbolowym trofeum, Fernando zarzucił sobie na szyję szalik Liverpoolu, by pokazać, że chciał podzielić się tym osiągnięciem z każdym na Anfield, a także, by złożyć hołd fanom Liverpoolu, dziękując za wszystko, co mu dali. W ten sposób mówił po prostu, że to było zwycięstwo nie tylko dla niego, czy Hiszpanii, lecz dla nas wszystkich.

Były pogłoski, że to ja założyłem Fernando ten szalik, jednak prawda jest taka, że nie miałem z tym nic wspólnego. To był jego pomysł, niepodsunięty przez nikogo, który mówi o nim wiele, ponieważ nie sądzę, żeby kiedykolwiek jakiś inny piłkarz założył szalik Liverpoolu, by świętować zdobycie Pucharu Świata. Jednak zaledwie sześć miesięcy po zrobieniu tego zdjęcia, Fernando odszedł z klubu. Wiem, że to bardzo zabolało kibiców, ale rozumiem też, jakie miał po temu powody.

Jedyne co mnie zaskoczyło w związku z jego odejściem, to czas, w którym to nastąpiło. Nie dlatego, że było to pod koniec okienka transferowego – to nie miało nic do rzeczy. Tak naprawdę myślałem, że opuści nas latem, zaraz po powrocie z Mistrzostw Świata.

Z rozmów, jakie z nim przeprowadziłem i z tego co słyszałem, wnioskowałem, że kolejnego sezonu nie rozpocznie z nami, ale rozpoczął. Przyczyna była taka sama, jak w moim przypadku. Powiedziano mu, że musi zostać. Klub dał mu jasno do zrozumienia, że nie pozwoli, by jakiekolwiek wielkie nazwisko odeszło – choć to nie zapobiegło odejściu Javiera Mascherano, jeszcze jednego czołowego zawodnika, do Barcelony – a to znaczyło, że nie miał wyjścia i musiał zostać w Liverpoolu, nawet jeśli tajemnicą poliszynela było to, że był bardzo niezadowolony z kierunku w jakim klub podążał.

Fernando rozmawiał z Christianem Purslowem i Roy’em Hodgsonem. Wiadomość jaką otrzymał, była taka, że miał się nigdzie się nie wybierać. Jedyne co jako piłkarz możesz zrobić w takiej sytuacji, to pogodzić się z tym, że nie możesz odejść, jednak w zamian oczekujesz, że klub udowodni, że powinieneś chcieć zostać. Nie dlatego, że musisz, ale dlatego, że pewne sprawy poprawiły się na tyle, że po prostu chcesz zostać. Fernando nie odczuł, że tak właśnie się stało.

W rzeczywistości, wszystko, co osiągnęli zmuszając go do zostania, to opóźnienie tego, co było nie do uniknięcia. Wiele było powodów, dla których było tak smutne to, że ostatecznie opuścił nas i dołączył do Chelsea, dla mnie jednak głównym było to, że Fernando wyglądał na kogoś, kto jest stworzony dla Liverpoolu, a Liverpool wyglądał, jakby był stworzony dla niego.

Nawet teraz wracam myślami do tych chwil, w których The Kop śpiewał jego piosenkę: „Fernando Torres, Liverpool's number nine” i czuję przechodzące mnie dreszcze. Jednym z najbardziej niesamowitych widoków, jakie kiedykolwiek widziałem, był to, jak cały stadion zatrząsł się w posadach – nie tylko Kop, ale także Main Stand, Centenary Stand i Anfield Road – kiedy strzelił Arsenalowi niewiarygodnego gola w spotkaniu Ligi Mistrzów, w 2008 roku. Jego ruch musiał wydać się ich obrońcom rozmazany. Fernando wyłapał piłkę w polu karnym, opanował ją piersią, wykonał dwa szybkie dotknięcia zanim obrócił się i strzelił w róg bramki. Anfield eksplodowało, gdy zacisnął pięść i na kolanach wjechał wślizgiem w róg boiska na przeciwko Kop.

Kibice mieli wyjątkową więź z Torresem o od momentu jego przybycia, dlatego widok Fernando, czującego się oszukanym i to jak owe więzi się rozpadają, był czymś wyjątkowo smutnym. To jest piłka nożna. Piłkarze przychodzą i odchodzą, ale klub zostaje.

Jedną z najważniejszych rzeczy związaną z Fernando, którą trzeba zrozumieć, jest to, że on bardzo potrzebuje rywalizacji. On chce wygrywać. Kiedy odszedł z Atletico Madryt by dołączyć do Liverpoolu, powiedział, że chciał osiągać sukcesy. Atletico to jeden z najwspanialszych i najważniejszych klubów w historii hiszpańskiej piłki nożnej, jednak od wielu lat ma problemy, by uczynić swą przyszłość równie chwalebną jak przeszłość. Fernando dołączył do nas, bo wierzył - jak i my wszyscy - że sukces Liverpoolu nie był tylko sprawą przeszłości, lecz był przed nami i że wszystko było możliwe.

Kiedy okazało się, że dalecy jesteśmy od rzucenia prawdziwego wyzwania, zaczął być sfrustrowany - również jak my wszyscy – ale fakt, iż jest jednym z najlepszych napastników na świecie, oznaczał, że ma wiele różnych opcji. Tak się dzieje, kiedy jesteś mistrzem świata i Europy, oraz jednym z najlepszych graczy na swej pozycji – kluby zawsze będą się tobą interesowały i będą chętne, byś podpisał z nimi kontrakt. Podczas ostatniego roku w Liverpoolu Fernando mógł nie być w swej szczytowej formie, pozostawał jednak jednym z najbardziej cenionych napastników w piłkarskim świecie. Rywalom z innych klubów i menadżerom wystarczy przypomnieć sobie jego pierwszy sezon w Premier League, by zdać sobie sprawę, jak świetny może być.

Trzeba naprawdę dokładnych poszukiwań, żeby odnaleźć menadżera, który nie chciałby mieć go w swoim zespole. Zwykle fakt, że piłkarz jest poszukiwany, nie stanowi problemu, ponieważ zapotrzebowanie na klasowych zawodników jest czymś normalnym. Jednak kiedy Fernando zaczął czuć, że Liverpool nie będzie w stanie wrócić do prawdziwej rywalizacji, oczywiste stało się, że zaakceptuje ofertę Chelsea, która była nim zainteresowana także poprzedniego lata. Nie chodziło o pieniądze. Fernando taki nie jest. Prawda jest taka, że kiedy przeniósł się z Atletico do Liverpoolu, zgodził się na obniżkę zarobków. On po prostu bardzo potrzebuje prawdziwej rywalizacji i uwierzył, że Chelsea da mu najlepsze szanse na zaspokojenie ambicji.

Fernando jest jednym z moich najlepszych przyjaciół w świecie piłki nożnej. Był także moim sąsiadem – mieszkaliśmy na tej samej ulicy w Woolton, a kiedy przeniósł się do Chelsea, Luis Suarez wprowadził się do jego domu – jednak nie rozmawiałem z nim zbyt wiele na temat tego co czuje i jego wątpliwości związanych z tym, co działo się w Liverpoolu, ponieważ jest z natury zamknięty. Trzymał się swej rutyny i wyprowadzał wcześnie rano swoje psy na kawałek zieleni niedaleko naszych domów. Wiedziałem jednak, że zanim opuścił Liverpool, był naprawdę zły, ponieważ czuł, że został przez klub oszukany. Wiem o tym, bo sam miałem podobne odczucia.

W ciągu ostatnich dwóch lat przed odejściem Fernando, było wiele kłamstw oraz niedotrzymanych obietnic i stało się jasne, że Liverpool w którym byliśmy, nie był tym, do którego obaj dołączyliśmy. Wystarczy na to popatrzyć z pewnej perspektywy: kiedy Fernando podpisał kontrakt, byliśmy zaraz po drugim w ciągu zaledwie trzech lat występie w finale Ligi Mistrzów, a kiedy od nas odchodził jedyny dublet jaki mieliśmy na koncie, to kolejna porażka z Blackpool w ciągu zaledwie kilku miesięcy.

Jedyna różnica między mną a Fernando była taka, że wprawdzie oboje byliśmy niezadowoleni, jednak to on był tak pożądany, że Chelsea była gotowa wyłożyć na niego 50 milionów funtów – sumę wprost niewiarygodną. Tak szybko jak zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo byli nim zainteresowani, tak szybko znalazł się w bardzo trudnej sytuacji, ponieważ musiał dokonać wyboru między możliwością zagrania w Lidze Mistrzów, a pozostaniem w miejscu, które go rozczarowało. Ostatecznie zadecydował, że powinien grać na najwyższym poziomie, na jakim grać mógł, a to nie mogło zdarzyć się w Liverpoolu. Dla nas znaczyło to, że niestety musiał odejść.

***

O tym, że Fernando faktycznie odejdzie nie wiedziałem do 31 stycznia, czyli ostatniego dnia okienka transferowego. Wiedziałem, co się dzieje jakieś sześć dni wcześniej, jednak nie było żadnych konkretów, aż do poranka ostatniego dnia.

Fernando wszedł do szatni i powiedział mi: „Chelsea złożyła ofertę i transakcja jest prawie zakończona. Jest jeszcze tylko kilka spraw, które muszą zostać uporządkowane”. Nie byłem zaszokowany, ponieważ zdawałem sobie sprawę z takiej możliwości, jednak współczułem mu ze względu na to, jak to wszystko się odbyło. Nie podobało mu się zakończenie tego wszystkiego.

Nie pożegnano go w sposób, w jaki na to zasługiwał i nie pożegnał się z fanami w sposób, jaki oni na to zasługiwali. Nikogo za to nie obwiniam, jest mi po prostu smutno, że to się właśnie tak zakończyło.

Rozumiem powody dla których nas opuścił, ale także zdaję sobie sprawę z tego, że fani Liverpoolu mogą tego nie rozumieć, ponieważ często nie potrafią dostrzec problemów wewnątrz klubu, a przyszłość widzą tylko w jasnych barwach. Chcą, żeby piłkarze zostali choćby nie wiadomo co, jednak prawda jest taka, że chcąc maksymalnie wykorzystać swą karierę, czasami trzeba odejść, nawet jeśli to bardzo boli.

Zawsze mówię to samo. Kiedy jest się w zespole trzeba dać z siebie wszystko, w każdym meczu jaki się rozgrywa, dlatego myślę, że jedyne czego Fernando może żałować, to że nie był sobą podczas ostatnich trzech, czterech miesięcy. To nie był ten Fernando jakiego znaliśmy z jego pierwszych sezonów w Anglii, kiedy wywoływał u obrońców boski strach i wydawało się, że strzelał bramki w każdym meczu, w którym brał udział. Kibice byli na pewno źli z tego powodu, ale to był inny Fernando – smutny, zamknięty w sobie, który czuł się oszukany. I to właśnie spowodowało, że kibice mieli do niego żal, kiedy zdecydował, że odchodzi. Jednak wszyscy powinniśmy pamiętać co dał Liverpoolowi, kiedy był z nami.

Dołączył do nas za olbrzymie pieniądze, ale odszedł za jeszcze większe, ponad dwukrotnie większe od tych, które zapłacił za niego Liverpool. Zdobył niewyobrażalną ilość bramek i gdyby pewne sprawy potoczyły się inaczej w sezonie 2008/09, mógłby być tym napastnikiem, którego gole sprowadziłyby tytuł z powrotem na Anfield. Był wyjątkowy. Był dla nas niezwykłym zawodnikiem, który dał tak dużo Liverpoolowi, jego piłkarzom i kibicom. Jeśli fani nie potrafią tego dostrzec, przyjmę to do wiadomości, ale nie zgodzę się z nimi.

Chciałbym jeszcze powiedzieć, że Fernando nie miał szans na to, by w ciągu ostatnich miesięcy, które z nami spędził, mieć przyjemność z grania i grać na swym najwyższym poziomie, ponieważ byliśmy naprawdę słabi. Moglibyśmy ustawić w ataku jakiegokolwiek innego napastnika i ten też miałby problemy w ciągu pierwszych pięciu miesięcy owego sezonu. To mógłby być Cristiano Ronaldo, Lionel Messi – ktokolwiek. Graliśmy bez tej tożsamości, która zawsze była związana z tym wielkim klubem.

Również menadżer nie może wziąć za to całej odpowiedzialności na siebie. Oczywiście, że odegrał w tym wszystkim swoją rolę i pewne rzeczy zwyczajnie mu nie wychodziły, jednak piłkarze także są odpowiedzialni za to, jak źle szło nam na boisku.

Te miesiące uważam za najgorsze od momentu kiedy dołączyłem do Liverpoolu, jeśli nie liczyć kilku pierwszych z sezonu 2006/07, które były tak tragiczne, że w końcu zacząłem się zastanawiać nad odejściem – tak daleki byłem od swego poziomu. Brak formy i kryzys pewności siebie rozpleniły się w szatni niczym zaraza i w ten, czy inny sposób dotknęły każdego. Poziom gry spadł, taktyka nie działała, wiec zespół miał poważne problemy. Kiedy coś takiego się zdarzy, najgorszą pozycją na jakiej można grać, jest pozycja napastnika, ponieważ nie ma znaczenia, jak dobrym się jest, gdyż potrzeba, by inni dostarczali odpowiednich piłek. Gdyby poziom naszych występów był o jakieś 20% wyższy, wtedy wszystko byłoby o wiele lepsze dla Fernando i dla całego zespołu. Niestety, tak nie było.

Kiedy sytuacja w klubie jest nie najlepsza, zaczynasz to przenosić do własnego życia. Wiem o tym z własnego doświadczenia i jest wielu zawodników, którzy powiedzą to samo. Starasz się nie pozwolić, by miało to wpływ na ciebie, a jednak ma i kiedy tak się dzieje, zaczyna wpływać także na twoją rodzinę. Przytrafiło się to i mnie, i Fernando. Uważam się za szczęśliwego gościa, który stara się być zawsze pozytywnie nastawiony. Nie da się jednak takim być, kiedy sytuacja staje się naprawdę zła, a pierwsze miesiące sezonu 2010/11 były rzeczywiście takie.

To był naprawdę ciężki okres i były momenty, w których wpadałem w desperację. Czuliśmy, że nie ważne co się wydarzy, ciągle będziemy w gównianej sytuacji. Kiedy tak jest, wracasz z treningów do domu i nie jesteś dla rodziny tym samym człowiekiem. Brakuje ci siły na cokolwiek, ponieważ cała zostaje wyssana przez pesymizm, który cię otacza. Jedynym wytchnienie na jakie możesz liczyć, to czas spędzony z rodziną, ponieważ nawet jeśli nie jesteś sobą i nie jesteś w najlepszym humorze, oni są dla ciebie i o tym nie da się zapomnieć. Właśnie dlatego, rodzina musi być zawsze na pierwszym miejscu.

Kibice nie widzą tego aspektu twojego życia. Widzą, jak przychodzisz na trening i wychodzisz po nim, widzą cię w dniu meczu, jednak to jest tylko część ciebie. Fanom ciężko jest zrozumieć, że jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy mają mnóstwo problemów, tak jak inni, ponieważ widzą tylko to, co robimy na boisku i oceniają nas tylko pod tym kątem.

Wszyscy doświadczamy szczęścia i smutku, mamy dobre oraz złe dni i często możemy się tym podzielić tylko z naszymi rodzinami. Kiedy sprawy w Liverpoolu zmierzały w złym kierunku zaczęły negatywnie wpływać na jego życie osobiste, a to odegrało ważną rolę, kiedy podejmował decyzję o odejściu.

Po rozstaniu się z nami, Fernando powiedział, że przebywał w mrocznym miejscu. Wiem, o co mu chodziło, jednak ja patrzę na Liverpool winny sposób. Były czasy, kiedy dla mnie było to miejsce ponure, jednak nawet wtedy, kiedy przegrywaliśmy z Blackpool, Northampton i wieloma innym zespołami, nie było to mroczne miejsce. Zły zespół przechodził ciężkie czasu, co do tego nie ma wątpliwości, jednak Liverpool to coś więcej, niż takie chwile.

Koniec końców, zarówno dla Fernando, jak i dla klubu rozstanie się było najlepszym wyjściem. To był transfer który ostatecznie przyniósł wszystkim najlepsze rozwiązanie. Fernando dokonał przeprowadzki, która według niego była najwłaściwszą opcją na tym etapie jego kariery, a Liverpool dostał niewyobrażalnie duże pieniądze, które mógł zainwestować w dwa nowe nabytki – Andy’ego Carrolla i Luisa Suareza.

Luis pokazał jaki jest dobry już podczas pierwszego meczu, kiedy wszedł z ławki rezerwowych i strzelił przed Kop na 2:0 ustalając wynik spotkania ze Stoke. Jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości, powinien porozmawiać z rosłym obrońcą Fulham, Brede Hangelandem, na temat tego, w jaki sposób Suarez go zadręczył w wygranym 5:2 meczu, który rozegraliśmy na Craven Cottage w sezonie 2010/11.

Udało mu się już pokazać, że może być jednym z najlepszych na świecie napastników. Ma tak wielki talent i tak olbrzymi potencjał, że nie ma powodu, dla którego nie może zostać naprawdę wielkim piłkarzem, takim, który nie pozwala fanom siedzieć spokojnie, tak dobrym, że ludzie będą cały czas o nim rozmawiać.

Prędzej czy później znajdzie się między największymi tej gry, jednak to jak szybko się tam dostanie, zależy od całego zespołu, ponieważ nie może tego dokonać sam. Im lepiej my będziemy grać jako grupa, tym lepiej on będzie grał jako jednostka. Jasne jest, że to wyjątkowy piłkarz i jestem szczęśliwy, że mamy go w zespole, ponieważ granie przeciwko niemu to musi być horror, koszmar każdego obrońcy.

Jego przybycie udowodniło także, że Liverpool ciągle jest w stanie przyciągnąć takich piłkarzy, których pożąda każdy inny klub. Andy, kiedy do nas dołączył, miał problem z kontuzjami, będzie więc potrzebował nieco więcej czasu, zanim osiągnie ten poziom, dzięki któremu w barwach Newcastle United był niemal nie do zatrzymania. Trzeba jednak pamiętać, że tu chodzi raczej o cały zespół, niż o jednego, czy dwóch piłkarzy. Będzie wspaniale, jeśli pomogą nam ponownie stać się porządnym zespołem z dobrą, wyjściową jedenastką i silną ławką rezerwowych.

Według mnie Fernando powinien zostać zapamiętany jako niesamowity piłkarz, który odchodząc, dzięki zarobionym na nim pieniądzom, pozwolił klubowi sprowadzić dwóch naprawdę dobrych graczy, którzy w przyszłości nam pomogą. Jeśli każdy zakup byłby taki, jak w przypadku Fernando, wtedy Liverpool nie miałby nigdy żadnych problemów.



***

Oczywiście dla nas kolejnym problemem będzie to, że Fernando jest teraz przeciwnikiem, a nie kolegą z zespołu. Doświadczyliśmy już tego kiedy pokonaliśmy Chelsea na Stamford Bridge 1:0, zaraz po tym, kiedy do nich dołączył. To było dziwne przeżycie.

Taki jednak jest futbol i nasza przyjaźń pozostanie, niezależnie od tego, czy gra dla Liverpoolu, Chelsea, a nawet dla Manchesteru United. Pragnę pokonać jego zespół, jednak na tym kończy się nasza rywalizacja. To rywalizacja sportowa – ani mniej, ani więcej. Nasza przyjaźń zawsze będzie od niej ważniejsza.

Z mojego punktu widzenia, utrata przyjaciół, których znasz z szatni zawsze będzie nieprzyjemna. Jedyne co można zrobić, to życzyć im powodzenia i mieć nadzieję, że ci, którzy ich zastąpią będą równie dobrzy, albo - jeśli ma się szczęście – nawet lepsi. Własne uczucia nie mają tutaj nic do rzeczy.

Byłem bardzo rozczarowany, kiedy Fernando Morientes odszedł w 2006, ponieważ byliśmy naprawdę bliskimi przyjaciółmi i bardzo nam pomógł, kiedy ja i moja rodzina rozpoczynaliśmy nowe życie w Liverpoolu ale musiałem z tym pogodzić. To nie było łatwe, zwłaszcza, że jego odejście nastąpiło wtedy, kiedy zaliczałem najgorszą serię występów w mojej karierze, jednak nie mogłem mieć pretensji do klubu, że sprzedaje mojego przyjaciela. Klub musiał podjąć decyzję, która była najlepsza dla niego – nie dla Morientesa, ani dla mnie, ani dla nikogo innego. Klub musi kupować i sprzedawać zawodników po to, żebyśmy mieli wystarczająco mocny skład do walki o trofea, a nie po to, żebym miał dobrych sąsiadów, albo najbliższych przyjaciół w pobliżu.

Będąc piłkarzem trzeba się zwyczajnie pogodzić z tym, że od czasu do czasu któryś z kolegów odejdzie, ponieważ transfery są częścią futbolu, zwłaszcza w klubach tak wielkich, jak Liverpool. Muszę jednak przyznać, że odejście Xabiego Alonso było dużym ciosem, po części dlatego, że jest wspaniałą osobą, ale przede wszystkim dlatego, że jest wspaniałym zawodnikiem, którego prawie nie da się zastąpić.

Wiedziałem, że były problemy między Rafą i Xabim, każdy w szatni to wiedział, ponieważ to Rafa zadecydował, żeby go sprzedać w lecie 2008 roku. Już wcześniej była taka chwila, kiedy wydawało się, że Xabi odejdzie, jednak nic takiego się nie wydarzyło i został z nami na kolejny sezon. Było jednak jasne, że coś między nim a menadżerem zmieniło się. Jak już zauważyłem – taki jest futbol.

Kiedy menadżer cię lubi, wszystko jest w porządku, jednak kiedy nie, oczywiste staje się, że co jakiś czas, będziesz doświadczał naprawdę ciężkich chwil.

To normalne. Sam byłem w tej sytuacji i nie stanowi to dla mnie problemu. Opuściłem Barcelonę, ponieważ menadżer mnie nie chciał – ruszyłem się z miejsca i poszedłem do klubu, gdzie mnie potrzebowano.

Było nam ciężko rozumieć, dlaczego Rafa nie chciał Xabiego, który był przecież tak istotnym zawodnikiem. Menadżer musiał mieć jednak jakieś powody. Kiedy Xabi poczuł, że go nie chcą, albo nie cenią tak, jak na to według siebie zasługiwał, miał pewne prawo odejść, zwłaszcza, że miał okazję dołączyć do Realu Madryt, który budował zespół mający rzucić wyznanie Barcelonie.

Podobnie jak Morientez, dał wiele klubowi, odgrywając kluczową rolę w zespole, który w 2005 roku wygrał Ligę Mistrzów i stając się jednym z najlepszych na świecie zawodników na swej pozycji. Liverpool sprzedał go z ogromnym zyskiem w momencie, kiedy uznał, że nie mógł dłużej pozostać w klubie.

Brakuje nam Xabiego jako piłkarza, a mnie dodatkowo jako przyjaciela. Inteligencja, jaką potrafi wykazać się na boisku, ma wielki wpływ na innych. Jest jednym z najsprytniejszych ludzi, jakich spotkałem w futbolowym świecie. Jest cichy i spokojny, ale także kulturalny. Gdziekolwiek go nie zobaczę, zawsze ma ze sobą książkę.

Jest o wiele inteligentniejszy i mądrzejszy niż przeciętny piłkarz – interesują go wieści z całego świata, poznaje nowe technologie i uczy się wielu nowych rzeczy. Doskonale rozumie też taktykę i myślę, że kiedyś zostanie jednym z najlepszych menadżerów, oczywiście jeśli tylko będzie chciał. Rozumie grę, a jeśli jest coś, czego nie wie, stara się tego dowiedzieć – ma wszystko, co potrzebne, żeby w przyszłości zostać menadżerem.

Słyszałem wielu ludzi, którzy mówili, że przyczyną dla której zmieniliśmy się z zespołu, który walczył o tytuł w 2009 roku, w zespół który borykał się z problemami w 2010, było właśnie odejście Alonso. Ja jednak nie patrzę na to w ten sposób, ponieważ ani sukces, ani porażka nie zależą od tylko jednego zawodnika.

Xabi był dla nas niewątpliwie bardzo ważny, jednak wygrywaliśmy mecze, kiedy był kontuzjowany, lub zawieszony i jedno z naszych największych zwycięstw – 4:1 nad Man United na Old Trafford – odnieśliśmy, kiedy on nie mógł grać. Prawdą jest, że to wielki zawodnik i że jego odejście było wielką stratą.

Właściwie to wszyscy spodziewaliśmy się, że Xabi odejdzie rok wcześniej, kiedy Rafa próbował go sprzedać, a Arsenal i Juventus wyraziły swoje zainteresowanie. W tym czasie staraliśmy się sprowadzić Garetha Barry’ego jako zmiennika, ale dla mnie to nie miało większego sensu – mówię to przy całym szacunku jaki mam do Barry’ego – nie jest tej samej klasy, co Xabi. Nie jest nawet blisko niej.

Jednak do transferu nie doszło, mogliśmy więc korzystać z usług Xabiego przez kolejny rok, co było świetne dla niego,a jeszcze bardziej dla nas. A potem go sprzedano i wszystko się zmieniło. Bardzo nam go brakowało.

Ne było mi smutno dlatego, że ktoś odchodził, by grać dla innego klubu, ale dlatego, że tak wiele osób, które były w Liverpoolu kiedy ja do niego dołączyłem, a które pomogły mi tak bardzo zarówno na boisku, jak i poza nim, odeszło w tak krótkim czasie.

Kiedy przybyłem do Merseyside, było nas czterech z Hiszpanii: Xabi, Luis Garcia, Josemi i ja. Do tego dochodzili jeszcze ludzie z zespołu trenerskiego i niektórzy fizjoterapeuci. Chciałem, żeby wielu z nich zostało i kiedy okazało się, że jestem jedynym Hiszpanem, zacząłem odczuwać pewną nostalgię i tęsknić do czasów, które stały się już historią.

Jednak nie ma powodu, żeby moje rozczarowanie stało się czymś więcej, niż rozczarowaniem. Ostatecznie ciągle mam ponad 20 innych kumpli w zespole.


1 komentarz: