Fernando Torres w finale w kwadrans zapewnił sobie Złotego Buta i przeszedł do historii jako jedyny zawodnik, który zdobywał
bramki w dwóch finałach EURO. A jeszcze w maju przyznawał, że przeżywa
najgorsze chwile w karierze.
Od
października do marca nie strzelił ani jednego gola. W lutym wydawało
się, że w ogóle nie pojedzie na EURO. A został... królem strzelców
mistrzostw. Bardziej szalonych miesięcy Fernando Torres nie mógł chyba
przeżyć.
W finale z Włochami wszedł na boisko już przy stanie 2:0, które praktycznie rozstrzygało sprawę tytułu mistrza Europy.
Hiszpański napastnik miał jeszcze coś do udowodnienia, grał swój własny
mecz – chciał dogonić innych w klasyfikacji strzelców pozostałych
zawodników, którzy mieli po trzy gole (Mario Gomeza, Ałana Dzagojewa,
Mario Mandzukicia, Mario Balotellego i Cristiano Ronaldo). Musiał się
spieszyć, ale piętnaście minut spokojnie wystarczyło, by nie tylko zrównać się z pozostałymi, po strzeleniu gola
lecz także, dzięki zaliczonej asyście, nawet wszystkich wyprzedzić.
Według przepisów przy równej liczbie bramek Złotego Buta turnieju
otrzymuje zawodnik, który miał więcej asyst. Wypracowanego gola miał
wśród czołowych snajperów jeszcze tylko Gomez, więc o ostatecznym
triumfie El Nino zdecydował kolejny punkt regulaminu – czas przebywania
na boisku. Niemiec na swój dorobek pracował 281 minut, a Hiszpan – 189.
Okazało się więc, że Torres najlepszym strzelcem turnieju został
głównie dzięki przesiadywaniu na ławce (w pierwszym składzie wyszedł
tylko dwukrotnie).
– Taki jest futbol. To było moje trzecie EURO, na dwóch poprzednich
grałem regularnie, a mimo to strzeliłem tylko dwa gole. Teraz grałem
mniej, a zostałem najlepszym strzelcem – podsumował napastnik Chelsea
Londyn.
Po sezonie klubowym miano rezerwowego to sytuacja dla Torresa
normalna, ale jednocześnie nie może się do tego przyzwyczaić. W
reprezentacji w pewnym momencie stracił miejsce nawet w szerokiej
kadrze. Na lutowy mecz z Wenezuelą selekcjoner Vicente del Bosque w
ogóle go nie zaprosił. Wtedy pojawiły się wątpliwości, czy podobnie nie
zachowa się tak przy powołaniach na EURO.
Argumentów na swoją korzyść Torres miał niewiele, bo w Chelsea był
drugim – po Florencie Maloudzie – najczęściej wchodzącym graczem z ławki
(w 32 meczach ligowych strzelił tylko 6 goli).
Największe upokorzenie spotkało El Nino w finale Ligi Mistrzów, który
zaczął na ławce. I to pomimo strzelonego przezeń gola, którym
przypieczętował wygrany dwumecz z Barceloną.
Przeciwko Bayernowi Monachium wszedł w samej końcówce, w sam raz, by
pomóc w dogrywce i ewentualnie w konkursie rzutów karnych. Do
„jedenastek" sam się zresztą zgłosił, ale menedżer Roberto Di Matteo
uznał, że najdroższy piłkarz Premier League nie jest wystarczająco dobry
na tak ważny moment w meczu. Dlatego po spotkaniu, mimo zwycięstwa The
Blues, Torres nie krył rozgoryczenia.
– Kiedy zobaczyłem, że nie ma mnie w wyjściowym składzie, przeżyłem
największe rozczarowanie w życiu. Będę musiał się zastanowić nad
swoją przyszłością – mówił.
Niedzielny wieczór z pewnością wynagrodził Fernando Torresowi ostatnie upokorzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz